Matrix Zmartwychwstania wchodzi do kin – Keanu Reeves po raz kolejny łączy siły z Carrie-Anne Moss oraz Laną Wachowski aby dać nam… no właśnie, co? Zapraszam do lektury recenzji filmu Matrix Zmartwychwstania.
Twórcy filmowi (“growi” zresztą też) uwielbiają jechać na naszej nostalgii i wciskać nam raz za razem nawiązania do ukochanych klasyków, aby zarobić jeszcze więcej. Dobrze obrazuje to jeden z gagów w South Parku, w którym Steven Spielberg i George Lucas dosłownie gwałcą postać Indiany Jonesa podczas tworzenia czwartej części sagi. Przez długi czas miałem wrażenie, że rodzeństwo Wachowskich to samo zrobiło przy drugiej i trzeciej odsłonie Matrixa…
Idąc jednak tym tokiem myślenia, po seansie Matrix Zmartwychwstania czuję, że powinienem zgłosić do prokuratury popełnienie przestępstwa. Byłem bowiem świadkiem okrutnego bezczeszczenia zwłok. Nazwisko Wachowskich widnieje na napisach końcowych tylko jednego naprawdę dobrego filmu i recenzowany sequel trylogii/reboot/spin-off tego rachunku nie zmienia.
Free Guy – to ty?
Postaram się, aby moja recenzja była możliwie pozbawiona spoilerów, co pewnie nieco utrudni mi uzasadnienie mojej oceny Matrix Zmartwychwstania. Na szczęście fabuła filmu jest bardzo nieskomplikowana i w ogólnych założeniach stanowi miks scenariusza pierwszej części Matrixa i Free Guya z Ryanem Reynoldsem (przy czym ten drugi film jest pod każdym względem lepszy niż Resurrections). W dużym skrócie – próbowano tutaj opowiedzieć tę samą historię, dodając do niej odrobinę lekkości i poczucia humoru.
W samych założeniach nie jest to zły pomysł – w końcu bodaj największą bolączką oryginalnej trylogii był właśnie wylewający się z ekranu patos. Każdą wypowiadaną przez bohaterów kwestię musieliśmy wysłuchiwać z uwagą i analizować, bo każde zdanie miało być czymś ważnym dla fabuły. Matrix Zmartwychwstania pozwala sobie na sporo dystansu do siebie, luzu i wplatania w dialogi humoru, jednak – podobnie jak wszystko inne – robi to bardzo nieumiejętnie.
Matrix Zmartwychwstania – oryginalny scenariusz adaptowany
Największym błędem, jaki możecie popełnić przed seansem nowego Matrixa, jest obejrzenie chwilę wcześniej poprzednich części. Mamy tutaj problem podobny do tego z Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy – historia opowiadana przez film jest właściwie tą samą, którą już znamy. Zmianie uległo kilka detali, które nie mają jednak znaczenia dla opowieści jako takiej.
Połowa dialogów z Matrix Zmartwychwstania to kwestie żywcem przeniesione z poprzednich odsłon, reszta to pokraczne próby znalezienia sensu przedstawionych wydarzeń podlane średnio udanymi żartami. Najgorszy w tym wszystkim jest fakt, że kiedy Lana Wachowski odtwarza konkretne sceny ze “starych” Matrixów, możecie zapomnieć o czymś takim jak subtelne mrugnięcie okiem. Wszystko jest nam podane na tacy, wyjaśnione, podkreślone i zaznaczone kolorowym mazakiem, a potem jeszcze wchodzi Neo i tłumaczy to drugi raz.
Chcesz nostalgii na Święta? Idź na Spider-Man. Bez drogi do domu – Marvel zrobił to dobrze!
Bohaterowie nowego Matrixa cytując znane kwestie robią znaczącą minę i stosują pół-uśmieszki na zasadzie: “he he znacie to, wiecie o czym mówię”. Jakby tego było mało, równocześnie dostajemy “na papę” przebitkę z konkretną sceną z oryginalnej trylogii, pokazującą do czego w tej chwili widzimy nawiązanie… Resurrections nie zostawia nam zatem żadnych niedomówień, pozbawiając widza radości z wyszukiwania smaczków i interpretowania niektórych wydarzeń po swojemu.
Dobrym przykładem niech będzie początkowa scena, w której jedna z bohaterek trafia do wyglądającego jakby znajomo pokoju. Zanim jednak zdążymy pomyśleć: “hej, czy to nie jest pokój Neo z pierwszej części”, grana przez Jessicę Henwick Bugs krzyczy: “hej, to pokój Neo, w którym wszystko się zaczęło!”, po czym znajduję plakietkę ze zdjęciem Keanu i podpisem “Thomas Anderson”. Na deser oczywiście przebitka z oryginalnego Matrixa… Lekka żenada, ale dałoby się jeszcze te kilka łyżek dziegciu przełknąć (szczególnie, że od premiery poprzednich filmów minęło 20 lat, nie wszyscy muszą pamiętać), gdyby reszta tej zmartwychwstałej beczułki była miodna.
To, co Wybrańcy lubią najbardziej – młócka! Młócka, prawda? Prawda?!
Fabuła fabułą, ale mroczna i przerażająca wizja przyszłości ukazywana przez Matrix nie miałaby takiej siły przebicia, gdyby nie rewolucyjne efekty specjalne oraz genialnie zaprezentowane sceny walk. Resurrections w tym pierwszym aspekcie wygląda całkiem nieźle. Oprawa audiowizualna stoi na najwyższym poziomie, aczkolwiek nic specjalnie nowatorskiego na ekranie nie uświadczymy.
Kiepściutko wypadają natomiast “mordobicia” – zamiast szerokich i długich ujęć pokazujących walczące postaci w całości, otrzymujemy chaotycznie fruwającą kamerę, prezentującą głównie twarze bohaterów. Wygląda to trochę, jak jakiś tani serialik na Netflix – chociaż obrażam w tej chwili Cobra Kai, gdzie wymiany ciosów wyglądają lepiej. W każdym razie, sceny walk nie są tak efektowne i mięsiste, jak miało to miejsce w poprzednich Matrixach czy Johnie Wicku.
Panie Anderson, kończ waść, wstydu oszczędź (sobie)
Matrix Zmartwychwstania przypomina mi trochę odcinek specjalny Przyjaciół (Friends Reunion). Stara ekipa spotyka się po latach i odtwarza kultowe sceny sprzed dwóch dekad ku uciesze płaczącej ze wzruszenia publiczności. Zamiast Lady Gagi, która zabiera Lisie Kudrow gitarę i śpiewa Smelly Cat, mamy Jonathana Groffa powtarzającego kultowe kwestie agenta Smitha i Yahya Abdul-Mateena, który próbuje być czymś w rodzaju autoironicznego robo-Morfeusza.
Całość wypada jednak w najlepszym wypadku bardzo średnio i raz za razem łapiemy się na tym, że mogliby już dać odpocząć temu biednemu Keanu (gość już ledwo się rusza) i Carrie (która, no co tu dużo mówić – poza Matrixem wielkiej kariery raczej nie zrobiła). Jedynym prawdziwym światełkiem w tunelu dla Resurrections jest genialny występ Neila Patricka Harrisa – aktor swoją postacią Analityka w niezrozumiały dla mnie sposób połączył poważny ton starych Matrixów z lekkością i błyskotliwością, która miała przyświecać ich nowej wersji. No właśnie, miała.
W ostateczności, jeśli macie ochotę na odrobinę nostalgii, bardziej polecam Wam seans nowego Spider-Mana, w którym zrobiono to dobrze. Matrix Zmartwychwstania obejrzycie pewnie niebawem na Polsacie, może wtedy będzie bardziej zjadliwy.