Długo było trzeba czekać na Top Gun: Maverick, bo prawie cztery dekady. Tyle samo wody w Wiśle upłynęło dla głównego bohatera, w którego ponownie wciela się Tom Cruise. Czy prawie sześćdziesięcioletni kapitan Mav dalej daje radę? Przekonajmy się!
Zapewne jak wielu moich nieco starszych i młodszych znajomych, oryginalne Top Gun wspominam z uśmiechem na ustach. Choć dzieło Tony’ego Scotta nie zestarzało się aż tak dobrze, to jednak nic nie odbierze tej ekscytacji, którą się czuło podczas pierwszego seansu.
Ten film to przede wszystkim frajda. Nieco bezmyślna rozrywka, w której fabuła schodzi na drugi plan i nie mam z tym żadnego problemu. Dlatego też czekałem na kontynuację. Prawdopodobnie by znów poczuć się, jakbym był brzdącem.
Czy Joseph Kosinski i Jerry Bruckheimer zdołają przenieść mnie w przeszłość? Tak się złożyło, że trafiłem do tego grona szczęśliwców, którzy mogli obejrzeć tę produkcję nieco szybciej. Dlatego też znam już odpowiedź na to pytanie.
Sprawdź też: Top Gun: Maverick – najważniejsze informacje. Data premiery, zwiastun, obsada
Top Gun: Maverick – nostalgiczny powrót w nowych szatach
Od 1986 roku wiele się zmieniło, choć po scenie otwierającej Top Gun: Maverick można mieć co do tego nieco wątpliwości. Już na sam start Kosinski oddaje hołd śp. Tony’emu Scottowi, tworząc niemal kalkę pierwowzoru. Chwilę później widzimy Cruise’a dzierżącego dalej tę samą bomberkę, aviatorki oraz pędzącego na klasycznym kawasaki. Minęło pięć minut, a ja już czuję się jak dzieciak.
Czasem dalej trudno mi uwierzyć, że w rolę Mavericka ponownie wcielił się Tom. Poważnie, ten facet przecież za rok kończy 60 lat! A jednak trzyma się świetnie i wigoru zdecydowanie mu nie brakuje. Choć według niektórych bohaterów jego blask dawno przeminął, a jego era ma się ku końcowi i przyszłością są nie ludzie, a drony. Taką osobą właśnie jest Admirał Caine (w tej roli Ed Harris), który miał zamknąć program załogowy, gdyż ta nie wywiązała się z zadania.
Całe szczęście, Kapitan Pete „Maverick” Mitchell łatwo nie odpuszcza i w mgnieniu oka (dosłownie!) oraz na ostatnią chwilę ratuje cały zespół. Wszystko po to, by chwilę później stawić się na dywaniku u dyrektora, a dokładniej – wiceadmirała Beau „Cyclone” Simpsona.
Okazuje się, że choć przez te wszystkie lata Mav sprawnie unikał awansu, tak niestety już koniec dla niego tego dobrego – musi przeszkolić świeżo upieczonych absolwentów TOP GUN, aby Ci byli gotowi na misję, podczas której niemożliwe jest, aby wszyscy wyszli z niej cało. Trzeba powstrzymać bliżej nieokreślonego wroga, który buduje elektrownię atomową. Tak oto zaczyna się ta niezwykła podróż, którą jest Top Gun: Maverick.
Szybko, prędko, głośno, efektownie – audiowizualna uczta
Najnowsze dzieło Josepha Kosinskiego to film, który zdecydowanie trzeba obejrzeć na wielkim ekranie albo przynajmniej przy konkretnym systemie audio. Top Gun: Maverick to od początku uczta zarówno dla oczu, jak i uszu. Naprawdę trudno o inne określenie, niż „zapiera dech w piersiach”. Sceny powietrzne to najmocniejsza strona tej produkcji i ogląda się je z wielką ekscytacją.
Tak jak pod tym względem oryginał bywał momentami nieco chaotyczny, tak tutaj Kosinski wywiązał się z zadania na szóstkę. Pomimo całej tej „mocy” i prędkości, która wręcz potrafi przytłoczyć widza, to całość jest bardzo przejrzysta dla oka. Patrzenie jak odrzutowce wręcz tańczą na niebie, sprawia niewytłumaczalną satysfakcję.
Nierzadko też nie mogłem uwierzyć, że większość scen nie jest kręcona na greenscreenie, a aktorzy faktycznie znaleźli się w kokpitach. W tym celu musieli przejść mocno surowy trening, ale nie da się ukryć – opłaciło się. Ich zachowanie w przestworzach wypada bardzo naturalnie i ta „autentyczność” to także jeden z najmocniejszych aspektów filmu. Żeby tego było mało – musieli też w nich nauczyć się obsługi kamery, a także podszkolić nieco jako reżyserowie. Godne podziwu!
Niektóre kadry na pewno na długo pozostaną w pamięci i raczej już teraz bez problemu można wskazać, które przejdą do historii. Joseph Kosinski stworzył istną laurkę dla lotnictwa oraz fanów dogfightingu. Często, kiedy Maverick lub inni siadają za stery, to nie tylko oni są w tych kokpitach.
My, jako widzowie, pędzimy wraz z nimi. Wrażenia te jeszcze bardziej potęgują przy konkretnym systemie audio – oglądając film w IMAXie, naprawdę można było poczuć się częścią widowiska. Osobiście najbardziej to odczułem podczas sceny przeciążania F/A-18 – atmosfera była tak ciężka, że samemu czułem, jakby ciśnienie gniotło mi głowę. Niby powinno być to niekomfortowe i nieprzyjemne, a ja nieco masochistycznie miałem z tego frajdę.
Poważnie! Udźwiękowienie tej produkcji to majstersztyk i obawiam się, że na „zwykłych” odbiornikach ludzie stracą sporo radochy. Dlatego warto to mieć na uwadze przy ocenie filmu. Mimo wszystko, tak jak zostało to wcześniej wspomniane – wizualnie Top Gun: Maverick bez wątpienia „robi robotę”.
Grzechem byłoby nie wspomnieć o znakomitej ścieżce dźwiękowej – ucho cieszy między innymi motyw przewodni, który stworzyła Lady Gaga, ale fani oryginału pewnie zwariują, kiedy usłyszą „Danger Zone” czy „Playing with the boys”. Soundtrack jest dostępny chociażby w Spotify – z pewnością warto go sprawdzić!
Sprawdź też: Najlepsze filmy 2022 – co będzie warto obejrzeć w tym roku?
Konflikt pokoleń i emocjonalny rollercoaster – fabuła w Top Gun: Maverick
Po wszystkich zachwytach powietrznymi akrobacjami i ogólnie tym, jak film został wyreżyserowany, warto nieco pochylić się nad fabułą. Nie ma co owijać w bawełnę – ta jest wręcz do bólu generyczna, powielające znane schematy i niczym nie zaskakuje. Nikt też nie spodziewał się niczego innego, bo wszakże to nie ona jest najważniejsza w tej produkcji.
Faktycznie – nie brakuje tu utartych już dawno schematów. Mamy legendarnego pilota, który musi wyuczyć nowych i nieco niesfornych rekrutów, jest też trochę niespełnionej miłości oraz prania starych brudów. Wszystko to jednak podane w takiej formie, że trudno jest się nie cieszyć nawet najmniejszymi głupotkami.
W Top Gun: Maverick twórcy zgrabnie balansują na pograniczu nostalgii i nowoczesności. Mav wciąż żyje przeszłością i nie daje sobie o niej zapomnieć, kiedy to wszyscy dookoła każą mu odpuścić. Nawet jego były rywal, a obecnie przyjaciel – Tom „Iceman” Kazansky, w którego ponownie wcielił się Val Klimer! To on zresztą przez te wszystkie lata „krył” Mavericka, który prawdopodobnie tylko dzięki niemu dalej miał tę fuchę.
Kosinski zadbał też, aby niezaznajomieni z oryginałem widzowie mogli na spokojnie nawiązać więzi z bohaterami poprzez najważniejsze przebitki z pierwszego Top Gun. Są wplecione bardzo naturalnie i świetnie uzupełniają produkcję, nie to, co np. miało miejsce w Matrix: Zmartwychwstania.
W Top Gun: Maverick uwielbiam ten kontrast klimatu lat 90. połączonych ze współczesnością. Nie jest to typowe kino, które ma jedynie do powiedzenia, że „kiedyś to było”, ale też w pełni nie gloryfikuje futuryzacji. Scenarzyści znaleźli złoty środek i niczym prawdziwi władcy czasu sprawnie podróżują pomiędzy przeszłością a teraźniejszością.
Jak tytuł wskazuje, opowieść skupiona jest na Mavericku i choć nowych postaci nie brakuje, to trudno odczuć, żeby większość z nich była nieodpowiednio wyegzekwowana. Na pierwszy plan wychodzą dwa główne wątki – niespełnionej miłości Mava i Penny (w tej roli Jennifer Connelly). Fani oryginału zapewne pamiętają kilka wspominek o niej – teraz w końcu mogą podziwiać ją „osobiście”. Drugą sprawą jest żal, który jeden z kadetów żywi do głównego bohatera. Mowa tutaj o Roosterze, czyli synu „Goose’a” – przyjaciela Mavericka, który zginął w wyniku wydarzeń z pierwszej części.
Top Gun: Maverick to emocjonalny rollercoaster. W jednej chwili ogarnia Cię poczucie ekscytacji, w następnym się śmiejesz, by błyskawicznie się zasmucić. Można faktycznie się przyczepić, że całość wypada banalnie, ale to właśnie ta przyziemność sprawia, że ja to wszystko kupuję. Po wyjściu z kina czułem niesamowitą euforię i radość, a uśmiech z twarzy mi nie schodził. Byłem po prostu odprężony, a to ostatnio rzadko się zdarza.
Świetnie poprowadzone zostało także tempo całej produkcji – niczym odrzutowce na niebie tak samo „tańczy” historia. Ani przez moment nie odczułem wrażenia nudy, przedłużenia lub aż nadto intensywnej akcji. Akcja przyspieszała i zwalniała dokładnie wtedy, kiedy było to potrzebne.
I feel the need…of speed! Czy warto obejrzeć Top Gun: Maverick?
Dzieło Josepha Kosinskiego jest żywcem wyjęte z lat 90., lecz wzbogacone o techniczne nowinki. Top Gun: Maverick cechuje niesamowita i pozytywna energia. To pomnik nie tylko na cześć Cruise’a, ale też twórcy oryginału i awiacji ogółem.
Puenta tej produkcji jest prosta i wręcz podana na tacy – żadna maszyna nie da rady zastąpić człowieka i jego intuicji. Tom przekracza granica wytrzymałości swojego nienajmłodszego ciała, młodsi aktorzy udowadniają, że chcieć to móc, a wątek z Connelly pokazuje, że nigdy nie jest za późno na miłość. Bohaterów naprawdę da się lubić i szybko idzie z nimi zacieśnić więź.
To także audiowizualny majstersztyk – podniebne sceny zachwycają (miesiące ciężkich treningów zdecydowanie się opłaciły!), a udźwiękowienie stoi na najwyższym poziomie. No i ten niesamowity soundtrack!
Top Gun: Maverick to niezwykłe widowisko, pełne nostalgii, ekscytujących wrażeń, humoru czy chwytliwych tekstów („nie myśl, działaj” czy „czas jest największym wrogiem”). Radość, szczęście, spełnienie i gęsia skórka – tak można podsumować moje uczucia po seansie. Produkcja Kosinskiego nie jest tylko tak dobra jak oryginał – z całym szacunkiem do Tony’ego Scotta – ale kontynuacja jest pod każdym względem od niego lepsza. Dawno tak świetnie się nie bawiłem na seansie i jeżeli tylko macie okazję – biegnijcie do kina.
Podsumowanie:
Top Gun: Maverick ani na chwilę nie pozwala widzowi się zanudzić. To audiowizualna uczta dla oczu i uszu, ubrana w prostą i schematyczną, choć chwytliwą fabułę. Dzieło Josepha Kosinskiego nie tylko czerpie z oryginału to, co najlepsze, ale też usprawnia to, przez co ostatecznie wypada od niego lepiej w każdym aspekcie. Stworzył on niemalże bezbłędne kino akcji, które dostarcza mnóstwo niesamowitych wrażeń. Film zdecydowanie nie tylko dla fanów pierwowzoru, ale miłośników znakomicie wykonanego kina rozrywkowego.
OCENA: 9,5/10
Ok boomer
9,5 chyba oglądaliśmy inny film , scenariusz skopiowany z Żelazny Orzeł 2 , sceny walk jak z Dzień niepodległości odrodzenie , są filmy do których nie powinno się robić następnych części ….