Final Fantasy XVI to gra, na którą czekałam z niecierpliwością. W piętnastą odsłonę tej kultowej serii grało mi się przyjemnie, jednak czegoś mi w niej brakowało. Czy twórcom udało się sprostać moim oczekiwaniom wobec nowej części?
Siedem lat. Tyle czasu minęło od premiery ostatniej części Final Fantasy. Siedem długich lat czekania na następcę wzbudzającej mieszane odczucia piętnastki. Oczekiwania były ogromne, od pierwszej zapowiedzi w Internecie zawrzało, nie zabrakło też po drodze kontrowersji związanych ze zbyt małą różnorodnością etniczną bohaterów. Od samego początku czułam jednak, że mogę spać spokojnie, bo cała seria przez lata przyzwyczaiła nas do jakości. Czy tak samo było i tym razem?
Grę do recenzji dostarczyła firma CENEGA. Dziękujemy!
Final Fantasy XVI, czyli Japońska Gra o Tron
Zacznijmy od fabuły. Historia skupia się na losach młodego Clive’a Rosfielda, członka rodziny królewskiej zamieszkującej malowniczą Rosarię znajdującą się na kontynencie Valisthea. Od najmłodszych lat trenowany jest pod czujnym okiem mistrzów fechtunku na potężnego wojownika. Pomimo sukcesów na tym polu nie udaje mu się zaskarbić miłości matki, której cała uwaga spoczęła na jego bracie Joshui.
To właśnie drugi z braci Rosfield jest bowiem Dominantem i ma możliwość przyzywać moc pradawnego stworzenia — Eikona. Jest to dar niezwykle cenny i wyjątkowy, dlatego pierworodny wyznacza sobie za cel ochronę młodszego. Jest przed czym, bo już od samego początku akcja nie zwalnia tempa, a cut scenki ogląda się niczym najlepszą, filmową sagę rodzinną. Intryga goni intrygę, trup ściele się gęsto. Spodziewałam się więcej romantycznych wątków, jednak w tej części pierwsze skrzypce gra braterstwo.
To bez wątpienia najbardziej krwawa odsłona serii, nikt nie zostaje oszczędzony, jest dużo przemocy i scen, wobec których nie sposób jest pozostać obojętnym jak np. poderżnięcie gardła dziecku. Scenarzystom udało się odwzorować klimat średniowiecznej Europy, w której niesprawiedliwość i system feudalny kwitną w najlepsze.
Grafika w Final Fantasy XVI robi wrażenie
Zanim odpaliłam grę, usłyszałam wiele niepochlebnych opinii na temat spadków klatek i tego, że FFXVI nie wygląda jak topowy tytuł na najnowszą generację. Przy instalacji wybrałam tryb graficzny, zamiast wydajnościowego i powiem Wam, że był to strzał w dziesiątkę! Obraz prezentował się świetnie, nie tracił płynności, na te 45 godzin spędzonych w grze, dwa razy w animacjach, przez kilka sekund białe krawędzie budynków nie prezentowały się zbyt dobrze, bijąc po oczach. I to tyle.
Tak to gra jest przepiękna. Podobnie jak w Hogwarts Legacy po filmowych przerywnikach wracamy do grafiki na podobnym poziomie. Square Enix, chociaż ma w swoim portfolio wzloty i upadki, tak tutaj stanęło na wysokości zadania i dowiozło na premierę gotowy produkt bez większych bugów. Wiem, to powinien być standard w branży, ale w dzisiejszych czasach nie zawsze jest to takie oczywiste.
Sprawdź też: Premiery gier. W co warto zagrać w tym roku?
Muzyka dla moich uszu
Ścieżka dźwiękowa to prawdziwa uczta dla melomanów. Urozmaicała wrażenia wizualne oraz nadawała tempa rozgrywce. Szczególnie dodawała powagi w pojedynkach. Kompozycje są bardzo przemyślane, a wstawki z chóralnym śpiewem nie raz przyprawiały o gęsią skórkę. Cieszy mnie, że w grach możemy się delektować tak wysmakowaną muzyką poważną.
Moim faworytem był dramatyczny motyw odtwarzany w trakcie głównych walk z bossami, idealne dopełnienie pojedynków. Serię FInal Fantasy uwielbiam właśnie za znakomite ścieżki dźwiękowe w tych produkcjach. W przypadku najnowszej odsłony po raz kolejny moje uszy były w pełni zadowolone. Fani symfonii bez wątpienia będą uradowani.
Nowa jakość gameplayu – rozgrywka w Final Fantasy XVI
W Final Fantasy XVI zrezygnowano z otwartego świata na rzecz bardziej korytarzowych lokacji. Chociaż na początku czułam nutkę rozczarowania, to był to dobry ruch, bo z większą przestrzenią gra by była nieporównywalnie dłuższa. Ułatwiono też sposób podróżowania, żeby przenieść się z jednego znacznika do drugiego, wystarczy kliknąć jeden przycisk na mapie i tyle!
Miejscówki to bezpieczna klasyka RPG: pustynie, lasy, góry, miasta, skały, statek, pałace, nie ma tutaj rewolucji, bo wiadomo, ciężko by było zaskoczyć graczy. Zaskoczeniem za to są dwa poziom trudności. Ja wybrałam tryb skoncentrowany na historii, jest to dobra opcja dla osób, które tak jak ja wolą się skupić na przeżywaniu akcji i eksploracji, a nie na walkach. W momencie śmierci wracałam i to z powiększoną ilością potion i high-potion.
Sprawdź też: Final Fantasy XV – data premiery, wymagania, gry podobne
Widać, że twórcy stworzyli grę pod nową generację graczy, Final Fantasy XVI jest mniej w duchu kawaii. Mapa, znaczniki misji i menu przypominają bardziej te z topowych gier przygodowych akcji. Czasami miałam wrażenie, że jestem wręcz prowadzona za rękę.
Bardzo minimalistyczny jest rozwój postaci. Clive cały czas jest w jednym stroju, wymieniać możemy jedynie biżuterię i akcesoria, które mają różne ciekawe właściwości. Ekwipunek prezentuje się dość skromnie, co jakiś czas możemy wymienić miecz na ten z lepszymi statystykami i podrasować go u kowala, o ile będziemy mieć potrzebne materiały do jego craftingu. Inaczej ma się sprawa z nauką nowych umiejętności, za zdobyte w walce punkty możemy poszerzać swoje portfolio ataków i masterować posiadane. Mamy jedno, duże podstawowe drzewko, wokół którego gromadzą się mniejsze drzewka umiejętności mitycznych pięciu Eikonów.
Monotonne, ale epickie walki
W trakcie walki możemy przeskakiwać pomiędzy ciosami z różnych kategorii. Potyczki wyglądają dość monotonnie, klepiemy ataki, robiąc uniki i czekając, kiedy załadują się potężniejsze umiejętności. Jest w nich jednak coś ogromnie satysfakcjonującego. To samo można powiedzieć o walkach z większymi Bossami. Wyglądają one w Final Fantasy XVI spektakularnie. Wszystko za sprawą widowiskowych kinowych ujęć walki, które przeplatają pojedynki. Efekty specjalne wyglądają świetnie, jest dużo dramatyzmu, trzeba zachować jednak czujność, bo w każdym momencie może wyskoczyć QTE.
Na początku czułam wszechogarniający zachwyt, jednak po 30 godzinach grania 30 -minutowe pojedynki zaczęły mnie męczyć, a animacje wybijać z rytmu, szczególnie gdy byłam w fazie, która mi nie szła. Mam na myśli momenty, gdy musiałam się wcielać w latającego Eikona, próbującego zestrzelić rywala. Nie pasowało mi rozmieszczenie przycisków i przypisanych do nich ataków, dostawałam szewskiej pasji, próbując jednocześnie celować i unikać ognia. W jeszcze większą złość wpadałam, gdy okazywało się, że po wygranym starciu i krótkiej scence, czeka mnie kolejny sprawnościowy etap.
Sprawdź też: Fajne gry – najlepsze gry w tym roku
Bardzo spodobał mi się też fakt, że za towarzysza boju mamy przesłodkiego pieska. Torgal nie dość, że pomaga nam w walce, to w każdym momencie może zostać przez nas pogłaskany. Torgal best boy! Nie tylko ugryzie oponenta, ale i wyleczy nasze rany. Cudowna psinka.
Jeżeli chodzi o minusy Final Fantasy XVI, to jeszcze mogłabym się przyczepić do questów w stylu przynieś, podaj, pozamiataj, które zaczynają się mniej więcej po 75 % ukończonej gry, ale to w sumie typowe dla gier z gatunku wszelkich RPG. To samo tyczy się zadań pobocznych – historia niektórych potrafi wciągnąć, zaskoczyć, ale spora część jednak jest jakby „na siłę”. Trochę szkoda, bo jednak w trakcie rozgrywki człowiek naprawdę ma ochotę odkrywać coraz więcej tego świata.
Podsumowanie – czy warto kupić Final Fantasy XVI?
To był bardzo dobrze spędzony czas. W mojej opinii Final Fantasy XVI to exclusive, dla którego warto nabyć PS5. Niesamowita historia (celowo nie pisałam o niej zbyt wiele, żeby Wam nic nie zaspoilerować), którą śledziło się jak wciągający serial, a kilka razy nawet doprowadziła mnie do uronienia łzy. Scenariuszowo mamy tutaj do czynienia z prawdziwym majstersztykiem. Sama rozgrywka też jest bardzo wciągający i kiedy siadałam do gry, to traciłam poczucie czasu, potrafiąc skończyć grać o 3:00 w nocy. Jeżeli znacie serię, to najnowsza część Was zachwyci. Jeżeli nie, to zazdroszczę Wam tej przygody i odkrycia fascynującego uniwersum, w którym przepadniecie na długie godziny. Jak dla mnie solidne 9/10 i murowany kandydat do tegorocznego GOTY.