Rise of the Ronin, najnowsza produkcja twórców NioH czy Wo Long. Tytuł, o którym w sieci jest głośno i to nieszczególnie w pozytywnym kontekście. Czy najnowszy exclusive na PS5 faktycznie jest taki zły? Zdecydowanie nie, ale idealnie nie jest. Czemu?
Długo się zbierałem do tego tekstu. Grę przeszedłem już jakiś czas temu i cały czas staram się poskładać wszystkie swoje myśli w całość. Dlaczego? Bowiem tak, jak zawarłem w tytule – Rise of the Ronin to tytuł pełen sprzeczności. Nie tylko w na tle fabularnym. Niemniej najwyższy czas w końcu zakasać rękawy i podzielić się moimi odczuciami wobec najnowszego dzieła Team Ninja. To jaki w końcu jest ten Ronin?
Rise of the Ronin, czyli open world od Team Ninja
Team Ninja to zespół, który darzę naprawdę ogromnym szacunkiem. Praktycznie w każdą ich produkcję zagrywam się z wypiekami na twarzy. Czy to mowa o serii Ninja Gaiden, czy NioH. Mocno też do gustu mi się spodobalo ich Wo Long, a Dead or Alive to czysta klasyka wśród bijatyk. Bardzo ujmuje mnie w ich grach to takie nieco retro podejście. Masz kilkanaście/dziesiąt krótkich misji, idź i rób swoje. Do tej pory działało to świetnie, ale tym razem twórcy postanowili wyłamać się z dotychczasowego schematu.
Tutaj wkracza recenzowane właśnie Rise of the Ronin. Tak, jak przeważnie gry z otwartym światem początkowo mnie przytłaczają, tak w tym przypadku było nieco inaczej. Pewnie dlatego, że tu po prostu nie ma zbytnio co przytłaczać. Nic dziwnego, że po pewnym czasie wszystko to zaczyna nużyć, a biorąc pod uwagę tematykę produkcji, to naprawdę spore osiągnięcie. Niemniej nie oznacza to, że bawiłem się fatalnie. Co to, to nie.
Koniec z Szogunatem! Albo nie! Wybierz sobie!
Pamiętam dokładnie, kiedy zapowiedziano Rise of the Ronin na jednym ze State of Play. Już wtedy wiedziałem, że jest to tytuł, wobec którego nie przejdę obojętnie. Dlaczego? Ponieważ kocham japońskie klimaty! Zresztą każdy, kto mnie zna, Ci to powie. Team Ninja w swoich dotychczasowych dziełach często flirtowali z historią, przyprawiając ją dość solidną szczyptą fantazji. Tym razem jest inaczej. Zapomnij o duchach, yokai, magii itp. Twórcy postawili na realizm i szczerze? Ogólnie wyszło im to świetnie. Choć nie dla mnie. Do tego jeszcze wrócę, ale nie chodzi mi o kilka pomniejszych „głupotek”, bo takich też nie brakuje. Niemniej historia sama w sobie jest wciągająca, a postaci bardzo dobrze rozpisane.
Sprawdź też: Premiery gier. W co warto zagrać w tym roku?
Fabuła Rise of the Ronin pokrywa schyłkową część okresu Edo, czyli Bakumatsu. Akcja rozgrywa się w 1853 roku i przenosi nas przez kolejne lata aż do okresu wojny domowej w Japonii (1868-1869). To czas przełomowy, znaczących zmian spowodowanych intensyfikacją kontaktów z Zachodem. Amerykanie, wśród innych, forsują otwarcie dróg handlowych, pragnąc ekspandować swoją kulturę i biznes poza granice własnego kraju. Szogunat Tokugawów jest otwarty na rozmowy i współpracę z obcymi. Japończycy to tradycjonaliści, także nie wszystkim się podoba ten pomysł i starają się bronić swojej kultury i interesów. Gracz znajduje się w samym centrum tego zamieszania, decydując, po której stronie stanąć i którą frakcję wspierać.
”Oryginalna” fabuła kuleje, czyli klan ukrytego ostrza i bliźnięta miecza
No właśnie! Wybory! Z nimi mierzymy się już od samego początku. To właśnie w prologu Rise of the Ronin dokonujemy decyzji, która jest tylko przedsmakiem licznych konsekwencji wpływających na dalszą fabułę gry. Nasza protagonistka lub protagonista jest jednym z tzw. Bliźniąt Miecza, szkolonych od dziecka na wybitnych wojowników. Po tragicznym zdarzeniu, kiedy jedno z rodzeństwa jest uznane za martwe, my wyruszamy zabić naszą mistrzynię, następnie wyruszamy w świat.
Oczywiście, nikt tego się nie spodziewał, nasze „rodzeństwo” przeżyło i stanęło po „ciemnej stronie mocy”. Chciałbym wierzyć, że zdradzam wam teraz ogromny sekret, ale ten wątek zdradzony jest już w sekwencji otwierającej produkcję… Słabo. Od czasu do czasu napotykamy nasze bliźnię, za każdym razem toczy się przeciwko niemu walkę i tak w kółko i w kółko. No i tyle z tego wątku.
Decyzje w grze mogą dotyczyć mniej istotnych aspektów, jak relacje z postaciami, które otwierają dostęp do unikalnych misji, ale też większych wyborów wpływających na relacje z frakcjami wewnątrz świata gry. To one mogą znacząco wpłynąć na bieg wydarzeń. Dla tych, którzy chcieliby zobaczyć alternatywne zakończenia czy ścieżki fabularne, twórcy przygotowali opcję, pozwalającą wrócić do kluczowych momentów gry i zobaczyć, co by było, gdyby podjęli inne decyzje.
Pozwiedzajmy sobie Japonię! Tylko nie zaśnij!
Team Ninja postanowiło nie tylko zabrać nas w podróż przez historię Japonii, ale również umożliwić zwiedzanie takich miast jak Jokohama i Edo oraz otaczających je wiosek. Niestety okazuje się, że formuła otwartego świata niekoniecznie wzbogaca rozgrywkę. Raczej sprawia, że staje się ona dłuższa i bardziej monotonna przez konieczność przemierzania dużych odległości konno czy monotonne oczyszczanie kolejnych punktów kontrolnych z wrogów.
Sprawdź też: Dlaczego kochamy konsole retro?
Na szczęście Team Ninja pokusiło się o dodanie systemu szybkiej podróży i nie skłamię, że korzystałem z niej nagminnie. Wszystko dlatego, że na dłuższą metę w tej grze nie ma co robić. Dobrze, że chociaż czasy ładowania są bardzo krótkie. Wszystko dlatego, że na dłuższą metę w tej grze nie ma co robić.
W trzech głównych regionach gry, na które trafiamy, czeka na nas mnóstwo zadań do wykonania – większość to przede wszystkim obijanie facjat, ale czasem zdarzy się, że trzeba fotkę wykonać lub kotka pogłaskać. Różne elementy odkrywamy stopniowo, w miarę zacieśniania więzi z danym regionem, które odbywa się, nie zgadniesz. Przez obijanie facjat.
Mimo że walka w Rise of the Ronin może być wciągająca i stawia przed nami różne wyzwania, to jednak całe to przemierzanie świata gry, jeżdżenie konno czy używanie lotni szybko staje się rutyną, odsuwając nas od głównej fabuły. Historia traci na tym dynamikę, a my – zainteresowanie. Zadania, nawet te główne, są powtarzalne i zwykle sprowadzają się do pokonania szeregu wrogów i bossa. Pomimo możliwości skradania się czy korzystania z nietypowej broni, to jednak nie wprowadza to większej różnorodności.
Like a Dragon: Rise of the Ronin
No dobra, ale wspomniałem przecież, że fabuła sama w sobie jest wciągająca, a bohaterowie ciekawi, prawda? Owszem, tak jest, więc faktycznie co poniektórzy mogą przymknąć oko na monotonną rozgrywkę. Tylko napisałem też, że osobiście mnie tak historia nie porwała. Dlaczego? Cóż. Niecały rok temu odbyła się premiera Like a Dragon: Ishin!, które… pokrywa dokładnie ten sam okres w historii Japonii. Oczywiście nie jest to kalka tytułu RGG Studio.
Sprawdź też: Gry fabularne – poznaj najlepsze tytuły z absorbującą fabułą
Team Ninja zupełnie inaczej ugryzło ten kawałek chleba, ale nie zmienia to faktu, że wątek sam w sobie pozostaje niezmienny. Dosłownie NIC nie mogło mnie tu zaskoczyć i bardzo żałuję, bo naprawdę chciałem się bardziej wciągnąć. Większość postaci też odwzorowana jest w dość podobny sposób, chociaż wiadomo, w Yakuzie często byli oni nieco przerysowani. Lub niemrawi, jak mowa np. o Sakamoto Ryōma, który w Roninie ma w sobie dużo więcej życia i tę „wersję” wolę o wiele bardziej.
Główny atut Rise of the Ronin? WALKA!
Niemniej, pora skupić się na tym, co w Rise of the Ronin błyszczy najmocniej, czyli WALCE. W grze spędziłem lekko ponad 30 godzin i to głównie przez nie jakkolwiek doczłapałem się do finału tej produkcji. Są brutalne, pełne krwi i spektakularne. Różnorodność broni i jej unikalne style, które odkrywamy i rozwijamy, dodają głębi. Dodatkowo arsenał uzupełnia broń palna, pancerze z bonusami oraz różnorodne mikstury i trucizny, które modyfikują nasze statystyki i taktyki walki.
System walki jest zaskakująco rozbudowany. Nie ogranicza się tylko do bloków, uników i kontrataków. Wprowadzono tu mechanikę precyzyjnego parowania, zwanego kontrbłyskiem, która pozwala nie tylko przerwać atak przeciwnika, ale i z czasem doprowadzić go do stanu paniki, umożliwiającego spektakularny finisz. Różne style walki wymagają od nas ciągłego dostosowywania do rodzaju uzbrojenia przeciwników, co czyni potyczki jeszcze bardziej dynamicznymi.
W miarę postępów gra zyskuje na złożoności, zwłaszcza gdy spotykamy wrogów, którzy potrafią zmieniać broń i mają dostęp do umiejętności wzmacniających ich statystyki. Choć na początku może to brzmieć skomplikowanie, rozgrywka staje się coraz bardziej intuicyjna i satysfakcjonująca. Team Ninja, znani z dopracowanych produkcji, utrzymał tutaj prostotę, ale jednocześnie zapewnił naturalny rozwój postaci przez dobór ekwipunku i wykorzystanie punktów umiejętności na rozbudowanym drzewku statystyk. Dodatkowo, w niektórych misjach towarzyszą nam postacie poznane w trakcie gry, a nawet istnieje możliwość wspólnej gry z innymi, co wprowadza element kooperacji.
No brzydkie to, nie da się ukryć. Ale gra się dobrze!
Pora w końcu poruszyć ten temat. W internecie wrze od opinii, że Rise of the Ronin wygląda jak gra z PS3. To oczywiście jest przesada, chociaż jest naprawdę blisko, szczególnie w trybie wydajności. Najnowszy tytuł Team Ninja jest mocno zacofany pod względem oprawy graficznej i wygląda jak coś, co mogłoby się ukazać gdzieś na początku życia PS4.
W Ghost of Tsushima uwielbiałem się zatrzymywać na chwilę, podziwiać widoki i robić zdjęcia. Szczególnie że tam tryb foto jest niezwykle rozbudowany. Tutaj bardzo bym chciał robić to samo, ale… no niestety nie do końca się da. Wielka szkoda, bo np. szybując na lotni, chciałbym pozachwycać się krajobrazem, a najzwyczajniej w świecie nie mogę. Czy tak powinna wyglądać ekskluzywna gra na PlayStation 5? Oj zdecydowanie nie.
Sprawdź też: Najlepsze gry tylko na PlayStation. TOP 10 – najlepsze gry ekskluzywne Sony
Z drugiej strony – jakość oprawy graficznej była już nam znana w przypadku wcześniej wspomnianej zapowiedzi na State of Play. Czy zmieniłoby to coś, gdybyśmy my, jako gracze, przycisnęli devów, aby trochę bardziej skupili się na tym aspekcie? Być może. Nigdy się jednak tego nie dowiemy.
Podsumowanie – czy warto kupić Rise of the Ronin?
Summa summarum Rise of the Ronin przez pewien czas sprawiał mi mnóstwo frajdy. Ta zaczęła zanikać mniej więcej z początkiem drugiego rozdziału produkcji, gdzie zaczęła się wkradać monotonia. Mam wrażenie, że jakby tytuł ten był o połowę krótszy, albo dalej trzymał się starej formuły gier Team Ninja, to wypadłby o niebo lepiej.
To tytuł diametralnie różny od często wspominanego w tym tekście Ghost of Tsushima. Dzielo Sucker Punch jest bardziej filmowe, powolne, z wielkim naciskiem położonym na klimat. Nie jest takie “efekciarskie”. Rise of the Ronin natomiast jest niesamowicie dynamiczne – czy to pod względem samej rozgrywki, czy fabuły. Szkoda tylko, że ten cały otwarty świat jest tak pusty i wtórny.
Czy gra warta jest pełnej ceny? Niekoniecznie. Niemniej jeśli cenisz sobie produkcje od Team Ninja i kochasz japońskie klimaty, to na jakiejś promocji jak najbardziej warto przekonać się na własnej skórze, że nie taki ten Ronin straszny. Naprawdę idzie się przy tym tytule dobrze bawić.
Za klucz do recenzji dziękujemy PlayStation Polska!
Podsumowanie:
Rise of the Ronin to niesamowicie nierówny twór, który jednak pod płaszczem oprawy wizualnej rodem z początku poprzedniej generacji, potrafi sprawić sporo zabawy. To, co w grze błyszczy najbardziej, to walka, która hipnotyzuje. HIstoria potrafi wciągnąć, ale niestety mapa jest po prostu pusta, a aktywności – do bólu wtórne.